Stary list.



No kurwa, jestem z powrotem. Wyszedłem właśnie ze szpitala... .

9 marca 2003, 4:15, 26.46 S 42.27 W, Atlantyk Południowy, jakieś 300 mil na południe od Rio. Szliśmy jakieś 6-8 węzłów, może szybciej. Genua numer 1 z przodu, główny żagiel zrefowany (druga refa). Łódź pochylona na bakburte (ang. port). Noc była pochmurna, wieczór też, przeszliśmy bokiem przez parę szkwałów - chmury, deszcz, błyskawice itp. Nic specjalnego. Zaczęliśmy wachtę o 4:00, szyper wyszedł, zapytał czy warunki stabilne. Stwierdziliśmy ze stabilne, bo tak nam poprzednia wachta powiedziała. Szyper: "No to się jeszcze połóżcie na jakąś godzinkę a ja posteruje". No i tak się zaczęło. Sieknęło deszczem, zawiało, na 20 centymetrów widać (chyba ze się błyska), łódź się położyła, tak ze 45 stopni, zauważyłem że koleś steruje stojąc na boku kokpitu a nie na podłodze. Wszystkie ręce na pokład. Rzuciliśmy się do tej Genui - ja nie doszedłem, urwało mi się coś w lewym kolanie jak szedłem (pełzałem, wbrew instynktowi samozachowczemu) na dziób. Pokład się miota, ja się miotam żeby się utrzymać no to się coś tam w tym kolanie musiało ukręcić w tym miotaniu. Tak że objąłem maszt (wysoki na 27 m), i usiłowałem wyprostować nogę - z reguły zabieg bolesny ale skuteczny - nie tym razem. Z reguły kląłem z bólu zaś to cos w kolanie wskakiwało na miejsce. Tak że krzyknąłem do szypra ze nie mogę się ruszać i przywarłem do masztu. Kolesie walczyli z Genua, oczywiście, kurwa, wpada do wody. Łódź oczywiście cały czas zapieprza w tym wietrze, nawet bez Geni. No, wreszcie ja pokonali. Teraz żagiel główny (grot?). Taaak... jak go zaczęli spuszcać to bydle wpadło w łopot i urwały się liki (te gadżety w szynie, którymi żagiel jest przytwierdzony do masztu). Kilka się nie urwało bo było z mosiądzu (a nie z plastiku), no to się żagiel urwał. No i zostaliśmy bez grota. Doczołgałem się z powrotem do kokpitu gdzie kontynuowałem moje żałosne, a bezużyteczne, wysiłki zmierzające do naprawy kolana. Pamiętam maszt w siekącym deszczu oświetlony błyskawica, trochę fal dokoła i łódź be żagli zapieprzająca całkiem szybko w tym wietrze. Szyper zapuścił silnik, na daremnie. W czasie tej całej imprezy złośliwa lina obsunęła się z pokładu i naturalnie ownięła się natychmiast wokół wału śruby. Z braku chętnych, szyper (60 lat) wziął nóź w zęby i rzucił się w fale. Wreszcie wszystko się uspokoiło, wiatr zdechł tak szybko jak przyszedł - zostało zdefektowane kolano i podarty żagiel. No jeszcze padły nam przyrządy pokładowe (sic!): kierunek i siła wiatru, głębokość i szybkość - dziadostwo.

Świtało. Okazało się ze mamy grota z jakiejś innej lodzi, chłopcy go wciągnęli, mały był tak z 1/3 naszego - jak się wkrótce okazało w sam raz. Przy okazji urwał się fał tak że użyliśmy fału spinakera. Zaczęły się pojawiać takie nieco większe fale, i wkrótce mięliśmy sztorm, tak koło 10. Szyper zarzucił sztormiak i stanął u steru pogryzając zapałki. Łódka chodziła w góre, w dół, właściwie bez tragedii. W pewnym momencie szyper zostawił ster i luzacko zjedliśmy śniadanie, a łódka radziła sobie sama. Jako że wachta kończyła mi się o 8:00 poszedłem spać, właściwie poczołgałem się w stronę koi ciągnąc za sobą uszkodzoną kończynę. Na ścianie, tj. burcie, dość wysoko, przy głowie zauważyłem przylepiony cukier - musiał się tam przespypać w czasie szkwału, z kubryka położonego na przeciwnej burcie. Walnąłem sobie środek przeciwbólowy i poszedłem spać. Obudziło mnie łupniecie w pokład. Znowu się, kurwa, fał urwał. Ten od spinakera przechodził przez bloczek, bloczek był przywiązany do masztu sznurkiem z kevlaru i ten sznurek poszedł. Szczęśliwie były jeszcze dwa fały w zapasie, już wiszące na maszcie.

Następnego dnia wieczorem zakotwiczyliśmy 50 m od brzegu Ilha Grande, palmy, góry pokryte dżunglą, dzika plaża, jakaś chata na brzegu - te rzeczy. Piwo, albo i dwa, trochę wina. Zaległem w żaglach zwiniętych na pokładzie, gwiazdy święciły zaplatane w takielunku.

Fakt, z włazów lało się na koje jak się fale rozbryzgiwały na dziobie, gorąco pod pokładem było jak cholera, prócz tego lodówka się wyłączyła i tłuszcz z salami pokrył puszki piwa, szyper nie był w typie nauczyciela... ale te gwiazdy, i nocny kilwater błyskający srebrem i radość u steru łodzi tnącej przez fale...

Jeszcze dzień dzielił nas od Rio, potem dni oczekiwania na lot na werandzie Yachtklubu... i tyle.

Pa. Pawel.