No to teraz ja, Placek.



Prowokujecie mnie szanowni pisarze do wyplucia z siebie też jakiegoś tekstu. O.K. oto on:

Po raz pierwszy w Pięciu zjawiłem się w 1979 roku, o kurwa ale to było dawno. Przyjechaliśmy tam z moim pierwszym Partnerem wspinaczkowym, któremu, wbrew mojej awersji do wszelakich ćwiczeń fizycznych, udało się namówić mnie na...taternictwo.
Tą osobą jest Piotrek Wyrwa, mój serdeczny przyjaciel, z którym znamy się od.... przedszkola. W przeciągu zaledwie kilku miesięcy przeszedłem metamorfozę z młodzieńca zainteresowanego tylko i wyłącznie muzyką, w jakiegoś tam alpinichę /to trochę na wyrost- Alpy, a raczej Dolomity, były znacznie później/. Pragnę nadmienić, że wówczas jako maturzysta miałem nawet słowne zwolnienie od Pana od w-fu, a to za to, że wiedział iż sportowca ze mnie nie zrobi.

No i tak to się zaczęło; najpierw dwutygodniowy pobyt w Skałkach rzędkowickich latem 78, później krótki kurs turystyki tatrzańskiej, z obowiązkową "Orlą Percią" i.....
Chwyciło, połknąłem bakcyla. Zima 78/79 to próba przejścia zimowego polskiej części Tatr Zach. Niestety pogoda pokrzyżowała plany, ale było bojowo np. w grani Stołów.
Gdzieś jeszcze mam slajdy z tej wyprawy.
A potem był wrzesień 79 kiedy to przyjechałem do Pięciu i czułem się na tyle silny aby popróbować wspinaczki.
Pamiętam jak chowałem się po kątach i starałem nie brzęczeć żelastwem wyjmowanym z plecaka. W tych czasach królowali w Pięciu poważni osobnicy w rodzaju Śniegula /tak to się pisało?/, a ja szary robaczek nie chciałem rzucać się w oczy.
Byłem właśnie po maturze i miałem dużo czasu; nie bardzo chciało mi się uczestniczyć w zajęciach uniwersyteckich tak od pierwszego dnia; zresztą początek września, to najpiękniejszy okres w Tatrach, chyba każdy to przyzna.
Niestety Piotruś /jako uczeń technikum/ nie miał wtedy tyle czasu co ja i nie mógł, mimo szczerych chęci, zjawić się w Górach.
Cóż było robić, postanowiłem rozpocząć karierę taternika samodzielnie.
Na pierwszy ogień wybrałem pd. Żebro Koziego W. Śmieszne? może z perspektywy tak, ale dla mnie wtedy była to wspinaczka na miarę co najmniej Mt.Blanc.
Udało się i, co najważniejsze, spodobało.
No apetyt rośnie w miarę jedzenia, a gdy do tego ma się 18 lat, to.....
Następną drogą, którą postanowiłem przejść samotnie był prawy filar/grzęda pd śc. Zmarzłej Przeł.
Jak to pięknie wyglądało w opisie WHP /nb. pośmiertne ukłony dla Pana Witolda za genialne i unikalne dzieło/.
Dałem sobie radę na jedynce, w porywach dwójce, to czemu nie mam dać sobie rady na trójce. Zaczęło się całkiem miło; trawki, pierdołki i doszedłem do siodełka; tam rzeczywistość postawiła mnie przed wyborem: albo dalej rzęchy /he,he/, albo prawdziwa skalna wspinaczka bezpośrednio na Chłopka.
Wiem już zgadliście co wybrałem; oczywiście skałę, ten piękny i pachnący tatrzański granit, obrośnięty kolorowymi porostami;
No właśnie, nie można łączyć estetyki skały z jej przyczepnością; przekonałem się o tym niebawem, kiedy to będąc już pewnym zwycięstwa /już sięgałem do krawędzi przełęczy/; nagle moje nowiutkie korkery straciły kontakt ze skałą.
Po chwili ocknąłem się na... siodełku, z którego startowałem do mojej pierwszej prawdziwej męskiej przygody.
Jak już wspomniałem była to wspinaczka solowa, ale z asekuracją. Okazało się, że zarówno polskie "strażaki" jak i polska /ukłon dla Bezalinu/ lina asekuracyjna, a także haki Kazia Mordercy.....wytrzymały, czego dowodem jest fakt, że właśnie piszę te słowa.
Zaliczyłem wtedy swój pierwszy lot o długości coś ok. 30 m.
Drogę udało mi się dokończyć, zjechać po haki /cenna rzecz/ i wrócić na przełęcz. To co potem się działo zostanie w mojej pamięci do końca moich dni.
Odbite płuco, starte do krwi kolana /przecież nie wypadało iść w góry bez tzw. pump/; Do schroniska wracałem chyba ze dwie godziny, pojąc się i dysząc przy każdym napotkanym cieku wodnym.
Myślicie, że to było najgorsze? Nic bardziej błędnego. Najbardziej obawiałem się, że w schronie ktoś mnie zobaczy w takim stanie i powie coś przykrego.
Zaszyłem się zatem w kąt jakiejś tratwy /pamiętacie co to takiego?/ i cichutko czekałem następnego ranka.
Gdy rano stwierdziłem, że moje okrwawione kolana przykleiły się do śpiwora, postanowiłem, w celach rekonwalescencyjnych odwiedzić rodzinę w Nowym Targu. W końcu miałem zrobić rekonesans przed przyjazdem mojego partnera, Piotrusia, a nie mogłem wyglądać jak kaleka.
Piotrek owszem zjawił się na początku października i wtedy się zaczęło prawdziwe wspinanie oraz prawdziwe rzęchowanie, ale o tym może w następnym odcinku.

Jeżeli moja historyjka zainteresowała Szanowne Koleżanki i Kolegów, to będzie ciąg dalszy; jeżeli nie, to piszcie, że nie chcecie takich bzdetów więcej czytać. Proszę o komentarze, nawet te złośliwe.