Sierpień 2007
Siedzę w dyżurce w Murowańcu, jutro kończę tygodniowy dyżur, więc jestem już trochę znudzony. Trochę się powspinałem ( środkowe żeberko Skrajnego Granata - na żywca), trochę pochodziłem po szlakach, kilka razy sprowadziłem turystów z kontuzjami. Normalnie. Młodzi pytają o ratownictwo, o wspinanie i co im powiedzieć? Tylko słowa, słowa. Biez poł litra nie razbieriosz. Dwa tygodnie temu wróciłem z półtoramiesięcznego pobytu na Kaukazie. Było super, i pięknie i śmiesznie i strasznie. Na koniec zrobiliśmy z Kaczmarem i Loszą południowy filar Dych Tau (5200, 5A, trzy biwaki w wejściu i czwarty w zejściu). W bazie Bezingi poznałem wspaniałych, prawdziwych ludzi, miejscowych ratowników i przewodników, uwikłanych w alpinizm i czasem w alkohol. W górach totalny spręż, wysiłek i napięcie, w bazie rest – bar, jedzenie i picie w kaukaskim stylu. Szybko poczułem się tam jak w domu. Tylko gdzie jest mój dom? Trochę tu, trochę tam, trochę dziś, trochę wczoraj, a jeszcze więcej 25 lat temu.
Czasem wędruję po zakamarkach pamięci, otwieram stare przejścia, wyciągam z zagraconych półek piękne, choć zakurzone – kolorowe i żywe obrazki, czasami rozwiązuję stare zagadki, coś się wyjaśnia . Lubię tam posiedzieć przez jakiś czas i pożyć, porozmawiać z Wami. Gdzie są Stawy z tamtych lat...

Rzęchy

Dzień gaśnie w szarej mgle
Wiatr niesie pierwszy śnieg
Sznur wakacyjnych wspomnień splątał się*
Pożegnał zimny dzień, ostatni w domku bez adresu...

Zmierzch stawów widok zdjął
Mgieł porozpinał splot
Szmer wśród kosówek jeszcze dobiegł nas
Już wracać czas ...

Noc się przybrała w czerń
Gdzieś zniknął stary Hierz (ciekawe gdzie?)
Już wszystkie Rzęchy odleciały stąd
Poszukać ciepłych stron, czy wrócą znów do Pięciu Stawów?

Nikt nas nie żegna tu
Dziś tak tu pusto już
Mgły tylko ściga nad stawami wiatr
Już wracać czas...


* ale dopiero po trzeciej flaszce


Bardzo udany dzień
W lipcu 1981, wieczorem, siedzieliśmy z Czarkiem Krysztofikiem na schodach do starej czternastki i przeglądaliśmy przewodnik Puszkasza. Zaczęliśmy rozmawiać o Sprężynie na Zachodniej Kościelca. Podobno piękna droga, V+, chyba damy radę. Jutro idziemy!
Rano lampa. Wstaliśmy wcześnie i po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w stronę Pustej. Około 8 byliśmy pod Zamarłą, kilka zespołów szykowało się do wspinaczki. Pamiętam, że podeszliśmy pod Motykę do kogoś znajomego i przez chwilę słuchaliśmy radia, za przeproszeniem – tranzystora. Przeszliśmy przez Kozią i zaczęliśmy trawers na przełaj w kierunku Kościelców. Gdzieś tam mieliśmy znaleźć Płytę Lerskiego, przez którą dostaniemy się na początek Grani Kościelców, a konkretnie na Mylną Przełęcz. Dość szybko udało się nam namierzyć drogę. Podeszliśmy pod filarek i stwierdziliśmy, że z rozpędu wbijemy się wyżej, aby nie tracić czasu. Po kilkunastu metrach znaleźliśmy się na małej półeczce, a filarek wyraźnie się spionował. Trochę wyżej zobaczyliśmy stanowisko, a na nim dwóch dziadków, ubranych jak przedwojenni taternicy – pumpy, ciężkie buty. Obszpeiliśmy się i szybko ruszyliśmy do góry. Minęliśmy starszych kolegów, po kilkunastu metrach ładnej, łatwej wspinaczki weszliśmy w kruchy kominek, a z niego na trawy, po których błyskawicznie doszliśmy do grani. Nie mieliśmy opisu, ale był niepotrzebny. Piękna, momentami lita skała, słońce, błękitne niebo, ekspozycja, ale my za bardzo się nie rozglądaliśmy w poszukiwaniu wrażeń estetycznych, spieszyliśmy się przecież pod naszą drogę! Minęliśmy jakieś zespoły kursantów, dość szybko doszliśmy do Kościelcowej Przełęczy, a w niej zeszliśmy na szeroki, piarżysty zachód pod zachodnią ścianą Kościelca.
Było już koło południa. Usiedliśmy na połogiej płycie i połykając drugie śniadanie (kawałek chleba i śledź czy inna makrela w pomidorach), patrzyliśmy na Zachodnią Kościelca. Nie było już tak słonecznie i wesoło. Ściana była jeszcze w cieniu, pionowa, z groźnie wyszczerzonym Kominem Świeża, a na lewo od niego nasza Sprężyna. O kurczę, to chyba jest przewieszone, a w dodatku ten okap zamykający z góry płyty.... Miny nam trochę zrzedły, postanowiliśmy zostawić plecaki pod ścianą.
Zacząłem się wspinać. I nagle okazało się, że idzie mi się wspaniale, skała była lita, chwyty małe, ale pewne, a płyta wydała mi się wręcz połoga. Super! Doszedł Czarek, a pod ścianą pojawił się drugi zespół. Spytaliśmy ich, czy nie przyniosą naszych plecaków spod ściany? Nie ma problemu. Poczekaliśmy na nich, byli to Moma – Michał Momatiuk z partnerem. Spytali, czy nie puścimy ich przodem? OK.
Nad nami była pionowa ścianka, którą poprowadził Czarek, a potem kluczowy trawers po skąpych chwytach pod okapem, wyprowadzający w prawo. Pamiętam do dziś, jaką radość mi sprawiło jego sprawne przejście, w czym pomogła mi asekuracja ze stałych haków.
- Dobrze, że są te haki, bo nie wiem, czy bym sobie poradził – powiedziałem dochodząc do wygodnego stanowiska, na którym był jeszcze drugi z pierwszego zespołu. - Poradziłbyś sobie, odpowiedział.
Dalej prowadził Czarek. Poszedł do góry i zniknął mi z oczu. Był w połowie piątkowego zacięcia, gdy omyłkowo krzyknąłem, że koniec liny. Usłyszałem z góry jakieś wrzaski i zobaczyłem, że mam jeszcze spory zapas. Bez problemu skończyliśmy drogę i stwierdziliśmy, że zejdziemy do Murowańca na obiad. Może spotkamy Ryżą i Gerdę, które były na kursie u Skłodowskiego na Hali i mieszkały na taborze? Zbiegliśmy z Kościelca i niedługo potem byliśmy w schronisku, gdzie dowiedzieliśmy się, że kuchnia nieczynna, obiadu dziś nie będzie.
Jakoś tak wyszło, że zrobiła się ósma wieczorem, więc w te pędy ruszyliśmy z powrotem do Pięciu Stawów. Naprawdę, w godzinę wbiegliśmy z Murowańca na Kozią Przełęcz! I tu skończyło się definitywnie nasze powodzenie tego dnia. Zrobiło się ciemno, zaczął siąpić deszcz, nie mieliśmy czołówek, byliśmy potwornie głodni i odwodnieni. Prawie na czworakach, po omacku zeszliśmy do Pustej, w schronie byliśmy po północy. Chociaż wcześniej rozmawialiśmy o jedzeniu, teraz nie mieliśmy na to siły. Pamiętam, jak gotowaliśmy kolejne menażki herbaty z mlekiem i cukrem i piliśmy ją w pustej już Kominkowej, paląc zawzięcie papierosy...
To był bardzo udany dzień! Przed sobą mieliśmy jeszcze wiele takich wspaniałych dni...


Dziesiątka, czyli open space
Z tratwy wchodziło się na dziesiątkę. Była to duża, zbiorowa sala, na której stało ze dwadzieścia piętrowych łóżek, między którymi było sporo miejsca na podłodze. Plecaki trzymało się pod ścianami i pod łóżkami. Panowała miła atmosfera wspólnoty. Napis „Palenie Wzbronione” ktoś przerobił na „Walenie Wzbronione”, ale wiadomo jak to jest z takimi zakazami. Na drugim końcu sali, koło zamkniętego przejścia, mieściła się przepastna szafa, w której niektórzy nawet spali.
Czasami trzeba było wrócić po balandze, która się odbywała np. w kocherni lub na tarasie, na swoje miejsce w dziesiątce – oczywiście po ciemku, czasami depcząc po śpiących w przejściu. Pamiętam tekst starszej turystki, która chciała kogoś ochrzanić: - Już pięćdziesiąt lat chodzę po tych górach i ....
- I wystarczy – dobiegł chamski komentarz z ciemności. W czasie ulewnego deszczu, w nocy, z sufitu kapała woda, łapało się ją w jakieś menażki, było dużo śmiechu.
Po przejściu rajdu „fanów” Lenina lub Kablowców zostawało na sali jedzenie, jakieś konserwy, ciasto, które traktowaliśmy jako „wyrobione”. W zasadzie nic nie ginęło, tylko czasami coś zostawionego luzem zmieniało właściciela, swoisty obieg materii w przyrodzie. Raz spod łóżka zniknął mi anorak, ale za to pojawił się tam jakiś sweter, nie było problemu.


Pierwszy raz w Pięciu Stawach
Pierwszy raz byłem w Pięciu Stawach na Sylwestra 78/79. Razem z Tomkiem i Pawłem Gradowskimi przeszliśmy z Moka przez Świstówkę. Mieliśmy dość ciężkie plecaki i turystyczne buty „trapery”. Poszliśmy skrótem. Pamiętam, że było dość dużo twardego śniegu, ślady na trawersie były dość dobre, tzn. nie oblodzone. Myślałem, że to normalna droga – szlak turystyczny. Oczywiście nie zdawałem sobie sprawy, że przechodzimy miejsce, w którym było wiele wypadków śmiertelnych, a kilka właśnie w dzień sylwestrowy.
W schronisku był tłum ludzi. Zajęte były pokoje, jadalnia, korytarze. Pamiętam tłok na górnej tratwie, gdzie siedziało zadomowione wcześniej towarzystwo. Zwróciłem uwagę na gościa nieźle grającego na gitarze, ale lepiej śpiewającego bluesa In The Morning You Can See... O północy cały schron wyległ na Przedni Staw. Strzelały race, z Niedźwiedzia zjeżdżali długimi skrętami narciarze z pochodniami, wszyscy składali sobie życzenia i częstowali niewybrednymi alkoholami – z gwinta. Panowała niesamowita atmosfera, w której już wtedy się zakochałem.


Pierwsza wspinaczka w Tatrach - 1980
Po kursie skałkowym, który odbył się w maju, czekaliśmy na wakacje. W lipcu byliśmy w Pięciu Stawach. Z osób, które poznałem w zeszłym roku był Witek Kukutko, który zaczął się wspinać na własną rękę, bez przeszkolenia. Byliśmy z Markami Dobrowolskim i Kopydłowskim, z którymi byłem na kursie skałkowym w warszawskim Klubie Wysokogórskim. Naszą instruktorką była Mrówka – Dobrosława Miodowicz, która była nie tylko miła, ale i dużo nas nauczyła. W czasie tego kursu szkolił mnie też, przez jeden dzień - indywidualnie, jej późniejszy mąż – Janek Wolf.
Poznałem Piotra Kanwiszera z Łodzi. Krótko ostrzyżony blondyn, o jasnym, otwartym spojrzeniu. Ubrany w zieloną, flanelową, kraciastą koszulę, dobrze zbudowany – szybko nawiązaliśmy kontakt. Na szyi nosił duży korek z okrągłą dziurą, zawieszony na rzemyku. Stąd jego przezwisko – Korek. Zdał na jakieś studia i przyjechał w góry. Zaczął się wspinać z Witkiem, który wziął go pod swoje skrzydła.
Ja planowałem wspinaczkę z Markiem Dobrowolskim. Przygotowaliśmy nasz skromny zestaw sprzętu: linę, taśmy, trochę karabinków, młotki i kilka polskich haków. Mieliśmy też korkery i kaski budowlane z obciętymi daszkami, wiązaliśmy się liną bez uprzęży, bo ich nie mieliśmy. Mieliśmy problem, gdzie iść? Nie znaliśmy oczywiście żadnej drogi. Poprosiliśmy Witka, abyśmy mogli pójść z nim i z Korkiem na pd.- zach. filar Koziego Wierchu. Witek nie zgodził się nas zabrać, ale powiedział, że możemy iść za nimi. OK, idziemy. Wiedzieliśmy, że droga jest III – kowa i że najtrudniejsze miejsce to jakieś przewinięcie w ekspozycji.
Razem podeszliśmy pod filar, ale chłopaki jakoś szybko zniknęli nam z oczu. Byliśmy na prawo od ostrza filara. Zrobiłem pierwszy wyciąg ścianką, przechodzącą w zacięcie. Założyłem stanowisko i ściągnąłem Marka. Podszedłem parę metrów do góry, wbiłem haka, co dalej? Na wprost do góry teren się przewieszał, w prawo można było iść pod skośnymi przewiechami, po lewej wypatrzyłem kazalniczkę, a za kantem wyraźną poziomą półeczkę – zdecydowanie wąską. To musi być to przewinięcie, pomyślałem i ruszyłem. Po paru metrach poczułem, że jest niedobrze. Ledwie stałem na małych stopieńkach, w ekspozycji, chwyty skąpe, a do przejścia jeszcze kawałek czujnego trawersu. Na szczęście tarcie było dobre, skała lita, a strach mnie nie paraliżował, ale sprężał. Przeszedłem trawers do końca, a potem parę metrów w górę łatwą ścianką. Doszedł Marek. No to najgorsze za nami, co dalej? Wyszedłem na skośną, dość stromą płytę z prowadzącą, poziomą rysą. Od góry ograniczała ja lekko przewieszona ścianka, po prawej ostro ścięta krawędź. W ściance przed sobą zobaczyłem lekko przewieszoną rysę - zaciątko. Wbiłem hak i wszedłem w tę rozwartą, wypychającą rysę. Na początku czułem się nieswojo, ale w pewnym momencie wyczułem dobra klamkę, korkery zaklinowałem w dnie zacięcia. Wyszedłem na wygodną półkę nakrytą podciętym kominkiem. Od tego miejsca było zdecydowanie łatwiej. Dwa wyciągi górę z odchyleniem w lewo. Osiągnęliśmy podstawę rynny wyjściowej, w której była jeszcze przewieszka, ale ze stałym hakiem i dość prosta. Wyszliśmy na grańkę, obniżyliśmy się na małe siodełko w zboczu Koziego Wierchu i dość szybko doszliśmy do szlaku. Pierwsza droga w Tatrach zrobiona! Był tylko jeden problem, to była trójka, a my się musieliśmy mocno napocić, o co chodzi? Później wszystko się wyjaśniło. Weszliśmy w ścianę nie z lewej strony ostrza filara, którędy prowadzi klasyczna, trójkowa droga, ale z prawej, gdzie startuje piątkowy Byczkowski. Trawersem V+ poniżej przewinięcia poszedłem w lewo, a przewinięcie wyprostowałem wariantem ryską V+. W wiele lat później ten wariant (uproszczony) był lansowany na kursach w Betlejemce i opisany przez Wojtka Święcickiego jako „trudna wspinaczka, poważniejsza od dróg kursowych na Zamarłej Turni”.
Wspinałem się dalej. Najpierw z Rudim Krzyżakiem, który powiedział, że zna wszystkie drogi w okolicy i możemy iść, dokąd tylko chcę. Na dowód wyciągnął gruby bryk zarysowany schematami. Nie dałem się zbajerować i poszliśmy na Kołową Czubę czwórkową drogą Skłodowskiego. W czasie prowadzenia Rudi oryginalnie się zachowywał – gadał do siebie, wył i piszczał. Więcej się z nim nie wspinałem. Trzecią wspinaczką byli Lewi Wrześniacy na ZT. Na tę drogę poszliśmy z Mariuszem Gołkowskim z Krakowa, który tak jak ja był po kursie skałkowym i chciał zrobić wykaz przejść do egzaminu w klubie na kartę taternika. Miał jakiś plan, które drogi robić po kolei. Szybko zgadaliśmy się i w tamtym sezonie wspinaliśmy się razem. Lewych Wrześniaków zapamiętałem jako miłą wspinaczkę, bez sensacji. Obaj byliśmy w dobrej formie, choć bez doświadczenia. Zmienialiśmy się na prowadzeniu, byliśmy partnerami. Na wspinaczkę Lewymi Wrześniakami pożyczyłem od kogoś w schronie pas piersiowy zrobiony z parcianej taśmy tapicerskiej przeszytej zetlałym szpagatem, co wyszło na jaw, gdy po skończeniu drogi jakoś szarpnąłem tę uprząż – po prostu rozdarłem ją w rękach. Gdybym odpadł, na 100% bym się zabił. Gość miał jeszcze lekkie pretensje, że mu zepsułem jego zabawkę. Tak się zdobywa doświadczenie.
Potem dalej wspinałem się z Mariuszem. Zrobiliśmy na Hali zachodnie żebro Czarnych Ścian, gdzie się nauczyłem, że nie należy pchać się prosto w górę po ruchomych blokach, ale czasem trzeba obejść kruszyznę „mało honorną” ścieżką po trawiastych stopniach. Następny był filar Staszla od północy na Zadnim Granacie, grań od Ciemnosmreczyńskiej Przełęczy do Świnicy i drogi na zachodniej ścianie Mnicha.
Zacząłem się wspinać. Tego lata zrobiliśmy jeszcze północny filar (kominem) Mięgusza Wielkiego, ale tylko do siodełka pod kopułą szczytową. Poszliśmy z ekipą z Tarnowa - Kazkiem Berdychowskim, Piotrkiem Wyrwą i Bogusiem Gerlikiem. Był to długi tramwaj, szedłem cały czas na drugiego i średnio mi się podobało, ale na pewno było bardzo pouczające.
12 sierpnia 1980 zginęli na Zamarłej Turni Witek i Korek. Podobno szli na coś trudniejszego, ale zapomnieli młotków. Zdecydowali się na żywca na Lewych Wrześniakach. Szli jeden za drugim. Chyba Korek spadł na Witka na ostatnim, piątkowym wyciągu nad Trawersem. Spadli do podstawy ściany, skąd obserwowała ich Dorota Dobrowolska. Jeszcze przez moment dogorywali. Ja byłem tego dnia na piwie w Moku. Po powrocie dowiedziałem się, siadła mi psycha. Spontanicznie usypaliśmy pod Lewymi Wrześniakami kopiec z kamieni, stał przez kilka lat, zanim wyrównały go śniegi.


Privat Hohberg Schule
To był początek lat osiemdziesiątych, lato 82, 83? Jano Hierzyk pracował w schronisku jako, jak mówił, pracownik transportu, a tak naprawdę to w kuchni, w recepcji, przy towarze, „utylizacji” śmieci (hotdogi do palenia hardware`u – puszek, szkła, plastyków, i żleb Litworowy do software`u – odpadków organicznych) i przy utrzymaniu w kupie sypiącego się schronu. Jako człowiek nie dość, że wykształcony, to jeszcze inteligentny, wciągnął do współpracy grupę młodych taterników i turystów, czyli nas. Trochę dla zabawy, trochę za spanie i jedzenie pomagaliśmy w różnych pracach schroniskowych. Było naprawdę fajnie, sporo się wspinaliśmy, trochę pracowaliśmy, kwitło też życie towarzyskie, umiejętnie podlewane alkoholem.
W pewnym momencie pojawiło się zajęcie dodatkowe – wspinaczki z klientami. Nazywało się to szkoleniem kursantów. Całością zarządzał Hierz. Do niego zgłaszali się kursanci, a on przydzielał jedną osobę jednemu wspinaczowi. Nie było to szkolenie według programu PZA, jak w Betlejemce, ale raczej przewodnictwo wspinaczkowe. Chodziliśmy na standardowe drogi w otoczeniu Pięciu Stawów – oczywiście pd-zach filar Koziego, drogi na Zamarłej, ale i wiele innych w Pustej, w Buczynowej, czasem w innych dolinach. Robiło się wykaz przejść, podpisywał się Jano – instruktor PZA, który czasem też wspinał się z kursantami, i „absolwent kursu” mógł przystąpić w klubie do egzaminu na kartę taternika, a my inkasowaliśmy forsę.
W tym procederze brali udział Tomek Krok – Sęp, Rysiek Kuzdrowski, Zdzisiek Malarz – Bego, E. B. – Helios, Wojtek Wiatrak czyli Wiatrak, Waldek Niemiec – Waldi, ja, czyli Długi Tomek, może ktoś jeszcze, ale nie pamiętam. Sęp usłyszał rozmowę kursantki mającej rozpocząć szkolenie, z bardziej doświadczoną koleżanką, która miała już za sobą kilka przejść z którymś z „instruktorów” - Jest fajnie, może uda ci się trafić na takiego, który nie pije, powiedziała. Ciekawe, kogo miała na myśli.
Nie można zapominać, że Jano organizował i przeprowadzał z naszą pomocą prawie wszystkie akcje ratunkowe w rejonie Pięciu Stawów, a nie było ich tak mało, bo ruch turystyczny i wspinaczkowy był duży.
Po latach oceniam tę akcję jako niesamowite doświadczenie. Samodzielna, trudna praca, niezła kasa, praktyczne ćwiczenie umiejętności instruktora wspinaczki i ratownika. To miał być epizod, a robię to do dziś, podobnie jak Waldi, a choć skończyliśmy później kursy instruktorskie w PZA, to wyszliśmy ze szkoły Hierzyka!
Jak do tego doszło? Za sprawą Jana, który po rzuceniu pracy inżyniera chemii i wyjściu z roli „sztandarowej postaci” gliwickiego KW (klubu wysokogórskiego) i działacza Polskiego Związku Alpinizmu osiadł w górach. Najpierw rezydował w Betlejemce, ale został stamtąd wywalony za zbyt rozrywkowy styl pracy. Potem prowadził tabor w MOK-u, a na koniec osiadł na dłużej w Pięciu Stawach, gdzie go poznaliśmy. Był naprawdę dobrym i doświadczonym alpinistą i potrafił kierować ludźmi, łamał zasady i konwenanse. Zorganizował dzikie szkolenie wspinaczkowe, które było naprawdę prywatną szkołą górską, tyle, że nauczyciele też się tam uczyli. Nie mieliśmy żadnego wypadku w czasie szkolenia, skończyło się szczęśliwie, wszyscy przeżyli! Było fajnie i dawno temu w Pięciu Stawach.


Grzęda Miedzianego
Którejś zimy, już bliżej wiosny, Jano powiedział mi, że będziemy szkolić grupę studentów w chodzeniu po górach w zimowych warunkach.- Proponowałem Moricowi, powiedział, ale coś mu nie pasowało, może ty popracujesz? Jasne, ale czy dam radę? Pomyślałem, że będę pomocnikiem Hierza i będzie OK.
Pogoda się trzymała, lampa, beton. Pierwszego dnia powiesiłem wędkę na Niedźwiedziu i cała kilkunastoosobowa grupa dzielnie walczyła na trójkowej ściance. Wszyscy byli sympatyczni, a ich hersztem był Łosiu, czyli Staszek Myśliński. Drugiego ranka wyruszyliśmy na Liptowskie Mury, z lotną asekuracją, nawet ktoś zawisł na linie po obsunięciu się na eksponowanej grańce za Czarną Ławką. Wszystko szło dobrze, następnego dnia mieliśmy iść na grzędę Miedzianego.
Wstałem wcześnie, wszedłem do kuchni na śniadanie i pogadać o czekającym nas wyjściu. Wypiłem herbatę, zapaliłem. -To jak idziemy? - Pytam Hierza.
-Pójdziesz z nimi sam - odpowiedział – ja coś nie najlepiej się czuję. Ale co, jak? Sam nie dam rady, przecież ich jest piętnaście osób! -Nie pierdol - odpowiedział na to skacowany - tam jest łatwo. Podejdziesz z prawej strony, kuluarkem i do góry.
Grupa czekała na mnie przed schronem. Niewiele mówiąc szedłem na przedzie w stronę Miedzianego i myślałem, jak to zrobić? Podeszliśmy pod spiętrzenie, zatrzymaliśmy się, trzeba już było coś zdecydować. Popatrzyłem w górę, potem na nich i krótko powiedziałem: Idziemy dwoma tramwajami, ja z pierwszym, za nami Łosiu z drugim. Wiążcie się i startujemy.
Potem wszystko było już proste. Śnieg był dobry, nie było zbyt stromo, w kilku miejscach założyłem przeloty, od czasu do czasu ściągałem wszystkich z mojego zespołu na jedno miejsce, po czym ruszaliśmy dalej. Za nami szła druga grupa, prowadził Łosiu, który dobrze sobie radził i nawet wybrał inny wariant, tak, że w pewnym momencie byliśmy koło siebie na wygodnym wypłaszczeniu za skałką. W mojej grupie wszyscy radzili sobie dobrze, z wyjątkiem Stasia, przy kości, który się guzdrał i grzebał. Już ze dwa razy go pospieszyłem i już miałem na niego wrzasnąć, aby ruszał się szybciej, gdy Łosiu powiedział do mnie: - Nie krzycz na niego. Te słowa mnie uspokoiły i już spokojnie doszliśmy do grani Miedzianego, posiedzieliśmy w pełnym słońcu i spokojnie zeszliśmy ze Szpiglasowej na stawy i do schronu. Byłem szczęśliwy, że udało się nam wybrnąć z sytuacji i że w końcu było super. Zatrzymałem się przed drzwiami i przybiłem piątkę każdemu po kolei wchodzącemu do schronu.
Tego dnia dużo się nauczyłem i dobrze zapamiętałem to doświadczenie. Wiele lat później okazało się, że nie tylko ja. Spotkałem Stasia na skałkach, w grupie, którą szkoliłem, ale go nie poznałem. Potem spotkaliśmy się w Norwegii, gdzie się w końcu zgadaliśmy. Powiedział, że tamto szkolenie w Pięciu Stawach było super. Czasami spotykamy się do tej pory na sztucznej ściance. Spotkałem później inne osoby z tej grupy, też miło to wspominali
A Hierz? Wiedziałem, że sobie poradzisz – to był jego komentarz, gdy przy jakiejś okazji, przy flaszce wypomniałem mu jak mnie zostawił samego w kamienistym terenie...


Galeria postaci
Przez kilka lat czułem się w tym schronie jak w domu. Nie przesadzę, jeśli powiem, że znałem kilkadziesiąt osób z imienia i niejednej rozmowy. Przewinęło się kilka postaci bardziej charakterystycznych. Kto pamięta Kubę Złodzieja, Stasia Trąbkę czy Stacha Małpę?
Ten ostatni naprawdę kochał góry, a może atmosferę wolności, jaka panowała wtedy w Pięciu? Pamiętam, że rozstawił sobie namiot na tarasie i był panem u siebie. Obiecywał, że jak dostanie paczkę z żarciem, to poczęstuje cukierkami, a póki co sępił (nie był w tym zbyt wyjątkowy). Miał powiedzonko – buch puchę w brzuch, 2 m wzrostu, wygląd młodego Frankensteina i demoniczny śmiech, który szczególne wrażenie robił w zimową noc, gdy siedzieliśmy w kilka osób w pustej jadalni i wywoływaliśmy duchy.


Schody na czternastkę
To była miejscówka Mychy i Skwara, oni mieścili się we dwójkę na podeście nad schodami. Było to miejsce ekskluzywne, odosobnione od tłumu kłębiącego się na Tratwie. Miło wspominam posiady na schodach, w czasie których sączyliśmy salicyl i aknosan (recepty wypisywała znajoma pani lekarka). Skwar zawsze miał fajne gadgety – jakiś mały magnetofon, z którego leciał Porter Band - Helikopterem.


Czternastka
Ze schodów do czternastki wchodziło się na... starą czternastkę. Było to wielkie, ciemne poddasze, w tym czasie nie używane, służące trochę jako graciarnia, czasem jako suszarnia a czasem jako ekstra sypialnia dla wtajemniczonych. Panowała tam niesamowita atmosfera strychu, odosobnienia i tajemniczości. Mieszkał tam, gdy bywał w Pięciu Stawach, Taternik Jan Sawicki, a ktoś z nas zjadł mu jabłko czy gruszkę, którą Jano nieopatrznie zostawił na stole, czym udało mu się wkurwić „dostojnego gościa”.


Stare schronisko
W starym schronisku mieszkał Janusz Wiśniowski (nie Wiśniewski!), nietypowy strażnik parku, który niczego nikomu nie zabraniał i niczego nie pilnował. Zapraszał nas, albo sami się wpraszaliśmy na posiady, imieniny i inne popijawy, często tam nocowałem. Ze starego schroniska wracało się po ciemku do schronu, często w parę osób, bez latarki. Nie raz ktoś zboczył ze ścieżki do stawu. Dopóki był tam Janusz, dopóty była atmosfera. To samo zresztą z drugim schronem i drugim Januszem.


Długi Tomek 2008